Doris
-
Myślę, że wszyscy pozostający pod urokiem poezji, jak też i samej osoby Wisławy Szymborskiej, wznieśli okrzyk radości na wieść o rocznicowym wydaniu przez Wydawnictwo Znak „Wierszy wszystkich” – pisanych przez ponad 60 lat (1945 – 2011), w różnym czasie historycznym, ale też i w trakcie zbierania przez autorkę życiowych doświadczeń i dojrzewania, także tego twórczego.
Mamy okazję przyjrzeć się tej ewolucji, zmianom, spostrzec, w jakim kierunku szły, skąd powracały, syte, bądź dalej głodne wrażeń, by szukać nowych ścieżek. Także warsztat, coraz bogatszy, wymuszał modyfikacje. Jest to nie lada gratka, więc i ja z zapałem chwyciłam książkę. A jest w niej moc. Przede wszystkim moc chronologii, co znacznie ułatwia nam poruszanie się pośród tego bogactwa. Są tu nie tylko wiersze publikowane, także w prasie, ale też te z szuflady, choć nie mam do końca pewności, czy z wyciągnięcia tych ostatnich na światło dzienne Pani Wisława, tak przecież skromna, dyskretna i ceniąca sobie prywatność, byłaby zadowolona. Jest także smaczek, dodatkowy bonus dla tych, którzy szybko zakupili pierwsze wydanie książki. Mamy wiersz „Przerwana opowieść”, pomyłkowo zamieszczony jako autorstwa Wisławy Szymborskiej, a tak naprawdę będący pastiszem jej wiersza „Rozpoczęta opowieść”, co można uznać za jeszcze jeden dowcip poetki, tak bardzo w jej stylu, lapsusów i żarcików.
Początkowy entuzjazm, że mogę napisać o tej monumentalnej publikacji Znaku, bardzo szybko jednak zastąpiła niepewność. Cóż ja mogę powiedzieć o tej zwięzłej, niby prostej, a tak wiele treści kryjącej poezji, skoro napisali już o niej najwięksi, dużo bardziej oczytani i twórczy? Tak więc nie będzie to recenzja, a bardziej zwierzenie, moja bardzo osobista recepcja, to co dla mnie najważniejsze, co budowało przez lata moją wrażliwość i krzepiło, będąc zawsze blisko, na wyciągnięcie ręki.
O ile wczesne wiersze, tuż powojenne, nie robią na mnie szczególnego wrażenia, nieco razi mnie ich marszowy rytm i tematyka też jakby zbyt odległa, to im późniejsza twórczość, tym bliższa owej „mojej” Szymborskiej. Sądzę, że każdy, kto lubi poezję, ma też kawałek „swojej Szymborskiej”, jaki najbardziej do niego przemawia. Nie Szymborskiej noblistki, nie Szymborskiej wielkiej poetki, ale Szymborskiej – człowieka, szepczącej mu opowieść o świecie wprost do ucha. Bo pisała całą sobą, rozrzucając w strofach drobiny zdystansowanego humoru, refleksyjnego, przefiltrowanego przez pojedynczego człowieka, spojrzenia na zjawiska codzienne, powszechne tak bardzo, że pomijane. Nieśmiało, jak to ona, z delikatnym uniesieniem brwi, pokazywała, że skoro „nic dwa razy się nie zdarza”, to tym bardziej powinniśmy pozostać uważni na drugiego człowieka, nie tylko patrzeć, ale i widzieć drobne elementy zmiennego świata, jak choćby cień motylich skrzydeł:
„Na taki widok zawsze opuszcza mnie pewność,
że to co ważne
ważniejsze jest od nieważnego.”
Widzimy, że pojedynczy człowiek, jego zmagania z historią, śmiercią i życiem, jego pragnienie zaznaczenia swojej obecności, odrębności, jego niezgoda na starość i przemijanie, to bardzo bliskie także nam rozterki. Często przesłaniające wszystko inne, tworzące zaporę między nami i światem, między nami, a drugim człowiekiem. Możemy przeglądać się swobodnie w uniwersum Pani Wisławy, gdyż stworzyła go takim właśnie na naszą miarę, by przyjęło nas, ludzi i to, co:
„W nas – tłuszcze, nerwy, żyły,
śluzy i sekretności.
I jest nam odmówiony
idiotyzm doskonałości.”
Pociąga mnie niezmiennie w poezji Szymborskiej jej wieloznaczność, niestawianie kropki, możliwość wpisania w te wersy własnej historii. A także unikanie ocen, nacisk na pytania bardziej niż na odpowiedzi. Bo ważne, by wiedzieć o co pytać, jak pytać, ważne, by stale rozglądać się wokół siebie, a odpowiedzi przyjdą same, choć być może do każdego inne… Wisława Szymborska pisze:
„Moje znaki szczególne
to zachwyt i rozpacz.”
I to właśnie uważam za wiodącą siłę jej poezji.