Tęsknie za ciepłym wiatrem, za nagrzanym powietrzem niosącym różne zapachy, nawet takie jak woń końskiej kupy na rozgrzanym asfalcie. Za zgrzytem łańcucha przymocowanego do wiadra, obijającego się o cembrowinę, dźwigającego na powierzchnię lodowatą wodę. Chciałbym usłyszeć śpiew ptaków w koronach drzew na cmentarzu, by przemijanie w łagodny sposób koegzystowało z teraźniejszością. Życiodajne soki płynące z kości przodków delikatnie szumiałyby listowiem, łącząc wczoraj i dziś. Ostateczność w takich chwilach nie wydaje się nieuchronnym końcem, lecz raczej kontinuum, a nić łącząca tych, co wczoraj, z tymi, co dzisiaj staje się jakaś, taka namacalna. Wybrałbym się na targ, gdzie baby okutane w chusty sprzedają ser, jaja i masło i rozmawiają ze sobą o bieżących sprawach. Komu się co ocieliło, kto i jak wygląda, na co choruje, z kim sypia poza małżeńskim łożem i w ogóle o tym wszystkim, co jest na wyciągnięcie ręki. Tam, gdzie twardzi żylaści faceci, stojąc przy koniach i co rusz przeklinając i spluwając od czasu do czasu, rozprawiają o poważnych sprawach, polityce, suszy, świecie. Twarze ich wszystkich pociągnięte dłutem czasu, wysmagane wiatrem i przypalone słońcem, nabrały pomnikowego wyrazu. Tam, gdzie zapach zwierząt, przeplata się z zapachem ludzi i nabiału, przeszedłbym ulicą, gdzie niewidoczny fluid oznajmia, że to tu jest piekarnia, a parę kroków dalej cukiernia, w której dwa smaki lodów, zamiast dwudziestu, a i tak wystarczały. Tęsknie za pokojem, w którym słoiki skryte w starym drewnianym kredensie, napełniały go aromatem scukrzonych konfitur. I za drogą polną, gdzie stopy otulone pyłem, a uszy wręcz ogłuszone owadzią muzyką, wiodącą mnie do rzeki o kamienistym dnie. Żegnaj!
BIBLIOTECZKA