Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Okładka wydania

Tajemnicze Porwanie Glenarvanów

Kup Taniej - Promocja

Additional Info


Oceń Publikację:

Książki

Fabuła: 100% - 3 votes
Akcja: 100% - 2 votes
Wątki: 100% - 2 votes
Postacie: 100% - 3 votes
Styl: 100% - 2 votes
Klimat: 100% - 3 votes
Okładka: 98% - 2 votes
Polecam: 100% - 2 votes

Polecam:


Podziel się!

Tajemnicze Porwanie Glenarvanów | Autor: Andrew Beniger

Wybierz opinię:

Michał Lipka

DZIECI JULIUSZA VERNE’A

 

Chociaż „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi” należy do zdecydowanie najbardziej znanych utworów Juliusza Verne’a, jednego z ojców fantastyki naukowej, nie każdy ma świadomość, że owa powieść jest jednym – środkowym na dodatek – z tomów trylogii. Opowieść zapoczątkowana „Dziećmi kapitana Granta”, a zakończona „Tajemniczą wyspą”, przez 130 lat pozostawała zakończona, dopóki w roku 2004 polski autor Andrew Beniger nie zdecydował się napisać ciągu dalszego. Praca trwała sześć lat, drugie tyle powieść czekała na wydanie. Ale oto jest, pozostaje jednak zasadnicze pytanie co tak naprawdę z tego wyszło.

 

Edward Andrew Glenarvan jest kapitanem samolotu Królewskich Holenderskich Linii Lotniczych i w prostej linii prawnukiem lorda Edwarda Glenervana. Kiedy pewnego dnia przelatuje nad wybrzeżami Szkocji, gdzie mieściła się rodowa siedziba, dochodzi do wniosku, że jak tylko będzie miał więcej czasu, spisze pewną rodzinną opowieść. Bo historia nie kończy się wcale na „Trylogii morskiej” Juliusza Verne’a i powinna mieć swój ciąg dalszy oraz finał.

 

108 lat wcześniej, lord Edward Glenarvan budzi się z chloroformowego odurzenia, związany i wieziony w nieznanym kierunku. Wraz z nim uprowadzona została jego małżonka Helena. Nie wie kto dokonał tego czynu ani dlaczego to zrobił, ale szybko jego nadzieje na ratunek rozwiewają się. Pytań przybywa, przybywa też wątków i postaci, a szalona sytuacja przeradza się w nie mniej szaloną i niebezpieczną przygodę, ale jaki będzie jej finał?

 

Żeby zabierać się za kontynuowanie legendarnej opowieści, na której wychowało się kilkanaście pokoleń czytelników, trzeba być albo bardzo pewnym siebie, albo szalonym. Powie to chyba każdy, w końcu jest to prawda znana wszystkim od dawna. Literackich naśladownictw jest dużo, dużo jest też hołdów, tak samo, jak plagiatów, niewiele jednak istnieje kontynuacji dzieł stanowiących dobrze każdemu znany kanon. Ile spośród nich jest utworami dobrymi, broniącymi się zarówno jako pozycje samodzielne, jak i ciąg dalszy? Bardzo, bardzo niewiele. Pomimo moich oczekiwań, „Tajemnicze porwanie Glenarvanów” nie dołączy do ich grona. Dlaczego?

 

Zacznijmy może od tego, że Andrew Beniger, mimo całej swojej wiedzy, doskonałej znajomości dzieł Verne’a, zagłębienia się w historyczne realia i usilnych starań oddania stylu dziewiętnastowiecznych powieści, nie był w stanie uchwycić tego, co miał pierwowzór. Gdyby nie nazwiska bohaterów i wspominanie wydarzeń, „Porwanie” niewiele miałoby wspólnego z klasyką. Może jako samodzielne dzieło, hołd i zabawa motywami oraz stylem sprawdziłoby się znakomicie, jednak muszę je ocenić jako kontynuację „Tajemniczej wyspy” i na tym tle wypada ono dość blado. Sama fabuła mogła by nadawać się na ciąg dalszy losów Glenarvanów, Paganela i całej reszty (choć i tutaj jest kilka rzeczy tak naciąganych, że nie pasujących do pozostałych utworów, jak i charakteru postaci), jednak zawodzi wykonanie. Autor przeskakuje od wątku do wątku, a to przedstawia nam losy porwanych bohaterów, to zaraz przechodzi do pokazania bardziej współczesnych wątków (Beniger w postaci prawnuka lorda uwiecznił samego siebie), to rozpoczyna fragment poświęcony tłu historycznemu, jakby wyrwany z dawnego podręcznika, to znów cofa się w czasie by pokazać jak doszło do pewnych wydarzeń. Celowy zabieg? Być może, ale niczym nie umotywowany. Co więcej wraz z rozwojem fabuły Beniger serwuje nam kolejne podobne elementy, jak zwolnienie akcji, które jest zbyt współczesne i zbyt naciągane – właściwie tylko raz w literaturze zdarzyło mi się czytać dobre slow motion, a było to u Kealana Patricka Burke’a.

 

Jednakże „Porwanie” nie pozbawione jest także plusów. Styl jest przyjemny, udaje, czasem całkiem nieźle, dziewiętnastowieczne prace, do tego dochodzi pewien sentyment i hołd oddany klasyce, które działają na czytelnika. Jednak na tym wszystko się kończy. Powieść, mimo niezłego tempa, wkrótce zaczyna nużyć, a objętość ma solidną. Poza tym zabrakło też tej verne’owskiej wdzięczności i dziecinnego zachwytu możliwościami techniki oraz wyobraźnią. Niby elementy te są obecne, ale nie są już tym samym, czym były. Poza tym Beniger nie obszedł się z niektórymi postaciami tak delikatnie, jak zrobiłby to Verne; co pewnie znajdzie swoich zwolenników, choć ja do nich nie będę należał.

 

Jednakże powieść polecam miłośnikom prozy jednego z ojców science fiction, bo jako ciekawostka warta jest poznania. Może rozczarowywać, ale potrafi też dostarczyć momentów dobrej zabawy. Co więcej miło jest wrócić do tych postaci i wydarzeń. I nawet jeśli autor pisze czasem, jakby chciał stworzyć pozycję popularnonaukową poświęconą „Trylogii morskiej”, uzupełnioną przy tym o fabularne wstawki, warto dać mu szansę i przekonać się samemu jak wyszła mu ta opowieść.

Airel

Kiedy przeczytałam opis tej książki na czwartej stronie okładki, byłam szczerze zainteresowana. Kontynuacja Trylogii morskiej Juliusza Verne’a – nawet zważywszy na fakt, że kontynuacje zwykle nie zachwycają tak, jak oryginalne powieści – kusiła. Byłam gotowa na powrót do świata Verne’a, nawet widzianego oczami kogoś innego. Dodatkowo Trylogię morską czytałam już tak dawno temu, że szczegóły zatarły się w mojej pamięci, co mogło tylko sprzyjać wyższej ocenie kontynuacji; większości drobnych nieścisłości nie byłabym w stanie zauważyć. Ciężar książki – obiecujący, że tajemnicza przygoda potrwa dość długo – tylko bardziej mnie zachęcił.

 

(Mała dygresja: we wstępie dowiedziałam się, że książka jest post sequelem. Próbowałam wygooglać takie określenie, bez powodzenia. Być może autor nawiązuje do kolejnych tomów Trylogii morskiej jako sequeli, więc jego dzieło jest post-sequelem…?)

 

W sens czytania powieści zwątpiłam dokładnie na trzeciej stronie (nie licząc wstępu). Na tejże stronie potomek rodu Glenarvanów zamierza opisać historię swoich przodków do końca, choć może nie jest ona tak romantyczna jak (już parokrotnie wspomniana) Trylogia morska Juliusza Verne’a. Właściwie dokładnie tymi słowami.

 

Nie przypominam sobie, żeby Juliusz Verne wprowadził sam siebie w swoje powieści. Właściwie lektura straciła dla mnie sens i na tym etapie musiałam ją odłożyć na parę dni.

 

Później postanowiłam się znowu z nią zmierzyć.

 

Może jednak za dużo zapomniałam z Trylogii morskiej albo gdzieś w czasie, który minął od zaczytywania się powieściami Verne’a, kompletnie z nich wyrosłam. Obawiam się jednak, że to styl autora po prostu zupełnie mi nie podpasował. Próbowałam, próbowałam i próbowałam, za każdym razem z trudem udawało mi się przebrnąć kilka stron, po czym sfrustrowana odkładałam książkę. Przeskoczyłam kilka stron opisu sytuacji politycznej w Europie, na którym za każdym razem moja uwaga kompletnie się wyłączała i łapałam się na wpatrywaniu się w tę samą linijkę tekstu bezmyślnie. Nigdy nie dobrnęłam zbyt daleko w treści. Być może czeka tam jakiś nieodkryty diament, ale przykro mi – ja go najwyraźniej nie odkryję. I to mimo dość zaskakującego obrotu sytuacji już w drugim rozdziale! Dawno tak się nie zmęczyłam i nie znudziłam powieścią. Nie chcę jednak zbyt jej krytykować, skoro przecież jej nie skończyłam. Problem polega na tym, że nie chcę wiedzieć, jak się kończy. Wszystko, co z tej książki wyniosłam, to przeskakiwanie od akapitu do akapitu, żeby jakoś zabić nudę i dowiedzieć się, o co w tym chodzi. Z jakiegoś powodu czytanie zdanie po zdaniu wyczerpywało całą moją cierpliwość.

 

Czytając wybiórczo akapity, udało mi się dotrzeć kawałek dalej, ale ani to metoda na czytanie, ani żadna przyjemność – choć przynajmniej nie ciskałam już książką. Właściwie to nie wiem co powiedzieć w tej sprawie. Nie chcę zniechęcać, a nuż ktoś inny uzna styl pisarza za pasjonujący i nie będzie mógł się oderwać? Ale przepraszam, ja po prostu nie mogę.

 

Gdybyście jednak chcieli spróbować, ale martwili się, że nie pamiętacie książek Juliusza Verne’a i nie wiecie, czy jest sens łapać się za tę książkę z tego powodu, to autor mniej lub bardziej dokładnie przypomina nam wydarzenia i postacie biorące udział w oryginalnych historiach. Nie kryje się z tym szczególnie, mówiąc wprost na przykład, że w Tajemniczej wyspie wydarzyło się to i owo. Muszę przyznać, że to kolejny element, który zniechęca mnie do lektury, odzierając książkę z nastroju. Przynajmniej dla mnie.

 

Komentarze

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial