Kanon Książki Koniecznej
-
Hadrian, twoja księżniczka jest w innym zamku.
Miało być epickie SF, aczkolwiek okazuje się, że o wiele taniej jest zainwestować w dobre blurby niż w twórczość, która cokolwiek wnosi. Właściwie można spodziewać się wyłącznie space opery z wstawkami rodem z Diuny, łącznie z dokładnie takim samym zamysłem dodatków, czy wprowadzaniem motywów pozostałych postaci.
Na dobitkę mamy tutaj też „Głębię”, która jest dowodem, że można zrobić takie SF lepiej, niekoniecznie żeniąc gotyckie elementy mające naddawać realizmu elementom fantasy rodem z heroicznych kampanii RPG. A kiedy okazuje się, że ten mariaż aż się prosi o rozwód, to autor próbuje zarzucać czytelnika światotwórstwem, które ma olbrzymi acz niewykorzystany potencjał. Bo znów bije po oczach „Diuna”,udająca imperium Rzymskie w sosie a la Warhammer 40k. Najbardziej rozbawiła mnie okładkowa obietnica „epickiego klimatu „Imienia wiatru”, która już prosi się o dłuższą dysputę, czy klimatem można nazwać retrospektywną narrację pamiętnikarską utrzymaną w formie melancholijnej kroniki zdruzgotanego bohatera.
Fabularnie druga część jest w najlepszym wypadku powolna – cała akcja wlecze się niemiłosiernie, nasuwając wniosek o tym, że autorowi zbliżał się deadline i okazało się, że brakuje mu nieco stron. Za takim rozumieniem przemawiają kłótnie poszczególnych postaci, których wierny opis zatrzymuje akcję na ponad setkę stron, bo nie można nie zaznaczyć, że w podstawie to wciąż ta sama kłótnia. Ogólnie miło, że jest to oczywiście próba pokazania różnych stanowisk i motywacji, ale następnie rozważania zaczynają próbę strumienia świadomości, tylko że po sporej dawce psychodelików. Te zabiegi sprawiają, że ponad 700 stron jest właściwie o niczym, bo niby coś tam się rozwija, mamy nawet finałową walkę z bossem, ale streszczenie fabuły to max 3 zdania.
Sam bohater też nie do końca przechodzi tu jakiś większy rozwój, bo choć odnajdujemy go po 48 latach od końca pierwszego tomu ( tu znów DIUNA), to te niecałe pół dekady nie sprawiły, że Hadrian Marlowe czegokolwiek się nauczył – wciąż bliżej mu do naiwniaka pełnego melodramatyzmu niż do Chandlerowskiego imiennika, za jakiego chce uchodzić. To, co musi poświęcić, kogo zdradzić, zamordować i koszty jakie ponosi – całkowicie wydawałoby się uzasadnione – zostają całkowicie rozgrzeszone przez tani chwyt fabularny spod znaku heroic fantasy. Jeśli nie polubi się nowego modelu bohatera – czyli bezpardonowego socjopaty ze ślepymi i głuchymi wyznawcami– to cała opowieść zwyczajnie nie przypadnie do gustu.
Próby filozoficznych wywodów i analizy moralności prowadzone poprzez głównego bohatera da się podsumować lekturą Heilaina nieco przyprószonego Lemem, ale że to przecież bohater spadający w otchłań, musi być też Lawrence i elementy gore.
Najbardziej chyba frustruje to, że część pomysłów naprawdę wydawało się mieć potencjał, tak jak postacie poboczne, zarówno towarzysze Hadriana jak i antagoniści, bo choć mają całkiem ciekawą budowę, to zastają w gruncie rzeczy sprowadzone do kukiełek bez logiki i pomysłów. Tak samo początkowe odwołania do wydarzeń pomiędzy częścią pierwszą i drugą, przy 700 stronach naprawdę było na to sporo miejsca, a tak aż się co parę stron krzyczy o możliwość pominięcia dialogu.
Tekst jednak na pewno może się podobać, bo jest znakiem czasów, gdzie w popkulturze wszystkie motywy wydają się już tak często wykorzystywane, że jeśli tylko nie ma się oczytania w klasyce wiele z zastosowanych pomysłów będzie wydawać się odbiorcy nowymi. A szczególne połączenie kronikarstwa i tropów literatury RPG gwarantuje sukces wydawniczy. Nawet pomimo nielogiczności postaci, świata, ras, które nie pozostały naprawione od poprzedniej części.