Michał Lipka
-
Pewnie gdyby nie filmowa wersja tej powieści, o której zrobiło się ostatnio głośno, nie doczekalibyśmy się niniejszego wznowienia. Bo z tego, co się orientuje, od 1997 roku nie mieliśmy nowego wydania „Biednych istot”, ale teraz rzecz wróciła, w całkiem fajnej filmowej okładce, choć ja akurat za filmowymi okładkami nie przepadam (film filmem, książka książką, oba media rządzą się innymi prawami i akurat na półce nie chcę mieć tak samo wyglądających jednych i drugich). I dobrze, bo to kawał fajnej wariacji na mit potwora Frankensteina, może nie do końca spełnioną, ale na pewno wartą uwagi.
Historia zabiera nas do XIX-wiecznego Glasgow, gdzie działa doktor Godwin Baxter, typ którego bardziej niż ekscentrykiem należałoby nazwać szaleńcem. Odpychający człowiek, który wierzy w nieograniczone możliwości nauki i to do tego stopnia, że jest gotów ożywić nawet zmarłą osobę. Jego wybór pada na młodą samobójczynię, której przeszczepia mózg dziecka i…
No i rzeczywiście, zabieg się udaje, kobieta wraca do życia, ale mając skrajnie niedojrzały umysł, musi się nauczyć żyć i funkcjonować i… Nauka idzie świetnie, ale Bella, bo tak się nazywa nasza bohaterka, okazuje się zupełnie inna, niż można by oczekiwać. Robi to, co chce i jak chce, nie daje się pętać, wiązać ani podporządkowywać, za nic ma konwenanse i wymogi swoich czasów, za to jest łakoma życia, miłości, ale także i seksu, a to wszystko wiedzie ją droga… na starcenie? Czy może jednak nie?
Mówi się, że to powieść emancypacyjna i feministyczna, ale to przesadne uproszczenie tego, co tutaj mamy. Bo „Biedne istoty” to historia o ludzkim czuciu, o pragnieniach, o kobiecości, ale przede wszystkim o byciu człowiekiem. Bo może i autor czyni kobietę główną bohaterką – a kobieta w tamtych czasach łatwo nie miała, pamiętajmy jednak, że wcale nie tylko płeć piękną dotykały podziały społeczne, konwenanse czy nierówności – ale to, co przedstawia, pokazuje w uniwersalny sposób. Zresztą poruszane przez niego tematy dotykają każdego – tak z historycznego punktu widzenia, jak i ze współczesnej perspektywy, która pokazuje, jak niewiele w zasadzie się zmieniło i ograniczanie się tylko do feministycznej czy emancypacyjnej strony książki jest nie tylko nadinterpretacją, ale i sporą ignorancją.
A książka to ciekawy miks opowieści z przesłaniem – opowieści o wolności, decydowaniu o sobie, ale i szukaniu miłości i swojego miejsca – z zabawą wiktoriańskimi schematami. Jest tu coś z powieści epistolarnej i szkatułkowej, rzecz stara się też przekonać nas nie tylko, że pochodzi z epoki – co robi całkiem skutecznie, choć swoją premierę miała w 1992, za co należą się brawa dla szkockiego, zmarłego przed pięciu lat autora – ale też, że jest czymś opartym na faktach. Alasdair Gray bierze na warsztat historię znaną z „Frankesteina”, więc całości nie da się zarzucić szczególnej oryginalności, ale za to fakt z jaką lekkością, z humorem, z jakim humanitaryzmem (a nawet wręcz transhumanizmem), ale jednocześnie klimatem, ciężkością i pewną satyryczną nutą przedstawia to wszystko. Są tu słabsze momenty, są nieprzekonujące rzeczy, jak medyczne wyczyny, ale to w końcu też retrofuturystyka, więc na takie rzeczy oko powinno przymknąć się bardziej, niż chętnie.
Reasumując, warto. Naprawdę dobra książka, bardzo przyjemnie napisana, niby pełnymi garściami czerpiąca z wiktoriańskiej literatury, ale nie aż tak, by ci, którzy za taką stylistyką nie przepadają, nie poczuli się zniechęceni. Wilk syty, owca cała, dobra fantastyka z przesłaniem zapewniona, ale i po prostu dobra rozrywka literacka, z której można coś wynieść, nawet jeśli zasiądziemy do niej bez większych ambicji.