Ola1977
-
Chyba każdy czytelnik ma swoje „comfort reading books”, czyli książki, które dają spokój i czystą rozrywkę. Można na co dzień czytać poważne, głębokie powieści, czerpać wiedzę z literatury faktu i czasem uciekać w otulające emocjonalnie czytadło. Dla mnie taką rolę pełnią utwory, których akcja rozgrywa się w Boże Narodzenie albo chociaż nawiązuje klimatem do tego specyficznego, zimowego czasu. Gdy zobaczyłam, że akcja powieści „Morderstwo w Theatre Royale” rozgrywa się właśnie wtedy, wiedziałam, że muszę ją przeczytać.
Okazało się, że nie tylko Boże Narodzenie jest tu wabikiem. Dodajmy rok 1935, czyli kryminał w wersji retro oraz Londyn jako miejsce akcji. Czegóż chcieć więcej, pomyślałam, i zabrałam się do lektury.
Daphne King nie ma spektakularnych planów świątecznych. W dodatku czeka ją rozmowa z szefem, a to może zepsuć każdy, nawet najlepszy nastrój. Ale pogadać trzeba. Daphne jest gwiazdą gazety „Daily Chronicle”, autorką rubryki „Droga Susan”. Niczym Perfekcyjna Pani Domu udziela porad na każdy temat: od przepisów kulinarnych po złamane serca. Tyle że prowadzi tę rubrykę jako wymyślona Susan, a ona, Daphne, ma wyższe aspiracje i talent, o czym przekonuje się współpracując z kolegą. Niestety, kolega wszelkie zasługi przypisuje sobie, a i szef jest święcie przekonany, że Daphne funkcjonuje w tym tandemie jako ładny dodatek. Czegóż innego spodziewać się po patriarchalnym świecie?
Czasem zdarza się tak, że przypadek lub nieszczęście bliźniego mogą stać się naszym szczęściem. Gdy koledze przydarza się przykra sytuacja po ostrygach, to Daphne bierze jego temat: artykuł o spektaklu „Opowieści wigilijnej” w reżyserii Chestera Harrisona, gwiazdy świecącej lekko przytłumionym blaskiem. Mówi się, że najpiękniejszą śmiercią dla aktora jest ta na deskach teatru – cóż, Scrooge’owi, czyli Robertowi Stirlingowi, właśnie to się przydarzyło… Śmierć wyglądająca na banalny atak serca, okazuje się morderstwem.
Daphne wkracza do akcji z impetem i zaangażowaniem. Obserwuje artystyczny światek, dostrzega że gra z desek teatru przenoszona jest do zwykłego życia. Pozory, sztuczne uśmiechy… Tu każdy może być mordercą. Daphne ma na szczęście umiejętności detektywistyczne, bystre oko i kobiecą intuicję. Dostrzega pozostawione kanapki, tajemnicze liściki, wreszcie paczki, które dostaje reżyser spektaklu. Co łączy podsłuchaną kłótnię ze starym zdjęciem? Czy przeszłość wyciąga swoje macki, by dosięgnąć tych, którzy poczuli się zbyt pewnie? Tropów jest sporo, każdy coraz bardziej zawiły, inspektor Marklow nie może się pochwalić umysłem jak brzytwa, ale czytelnik i tak otrzyma rozwiązanie zagadki.
Co jest zaletą tej książki? Na pewno klimat. Zaśnieżony Londyn, świąteczna atmosfera, echo kryminałów Agathy Christie, którymi Ada Moncrieff na pewno się zaczytywała. Przemówił do mnie też wątek traktowania kobiet. Daphne była „przyzwyczajona do zdrobnień w opisie jej kariery”, w pracy nie traktowano jej poważnie. Redaktor naczelny uznał, że kobieta sprawdzić się może jedynie w doradzaniu innym kobietom. Jej kącik porad ma przyciągnąć żeńską część odbiorców, nikt od niej nie wymaga wznoszenia się na wyżyny sztuki dziennikarskiej, które są zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn. Daphne jest tego świadoma, ale przestaje się na to godzić.
A co mi się nie podobało? Cóż, ten bardzo sprawnie zarysowany klimat i emocje, które towarzyszyły mi na początku – wystarczyły do połowy książki. Później było tylko gorzej. Gromada papierowych bohaterów bez szczególnych właściwości zlewała mi się nieustająco. Intryga wikła się do tego stopnia, że przestałam być ciekawa, kto w końcu jest mordercą, a to przecież dość istotny element kryminału, prawda? Jak dla mnie – powieść z trochę zmarnowanym potencjałem. Ale jak zawsze – uważam, że każdy czytelnik powinien sam się o tym przekonać.